Ach przypomniał mi się wierszyk, którego uczyla mnie moja Mama
Grzeczne dziecko, gdy wstanie, nie woła o śniadanie, tylko rączki umyje, buzię, uszy i szyję i uczesze się pięknie, do modlitwy uklęknie, trzyma rączki złożone i na żadną się stronę nie ogląda, nie kręci, bo ma zawsze w pamięci, że Pan Jezus jest wszędzie, z dzieci cieszyć się będzie.
Termin „grzeczne dziecko” jest bardzo nie w porządku. Taki oceniający. Dziecko ma być spontaniczne, niezahamowane, ma swobodnie wyrażać siebie. A otoczenie ma to znosić cierpliwie z akceptacją dla dziecięcych zmagań ze światem. Ewentualnie - podziwiać i nagradzać, ale to jużnie wedle wszystkich koncepcji
Haha, @pawelk , ajlowju Widać, żeś starej daty. Po pierwsze, nie ma złych uczuć, a tu nie daje się dziecku prawa do odczuwania smutku czy złości. Po drugie, dziecko ma prawo swoje uczucia wyrażać, a nie zawsze być uśmiechnięte. Po trzecie, co to za przymuszanie do jedzenia. Po czwarte, czemu dziecko ma kochać obca panią. Może jeszcze coś by się znalazło.
Ojej a ja wpadłam tylko na to co po czwarte ! Ale uznałam że to taka wierszykowa przenośnia;)
Kurdens, gdzie się nie obejrzysz, tam opresja, ocena, tłamszenie psychiki, itp, itd. Najlepiej to w ogóle nic nie mówić i broń Boże niczego nie uczyć dzieci, bo im jeszcze na psyche siądzie:)
Nasza babcia też śpiewała nam te piosenkę wersji: "i za złe karać będzie". W dodatku mama nauczyła nas krotkiej rymowanki: "wczesnym rankiem przed śniadankiem piłujemy drzewo z Jankiem", żeby zaszczepić w dzieciach pracowitość od samego rana, od najmłodszych lat. Pamiętam prace i modlitwę. Babcia od rana kręciła się przy kuchni( taka mieliśmy jak w prepersowym wątku ) śpiewając "Kiedy ranne wstają zorze", pachniało takim pierwszym dymem z rozpalania pod kuchnią Kiedyś to było....Babcia była tak pracowita, że jak już na końcówce życia zachorowała i leżała w łóżku - kazała sobie przynieść ggroch i fasolę do łuskania, żeby choć rękoma coś robic, nie leżeć, przydać się na coś. Takie podejście.
Jak mnie czasami moja matka wkurza, ale będę wdzięczna jej do końca życia za naukę samodzielności i wtłoczenie do łba, że wszystkiego(no prawie) da się nauczyć. Kiedyś to zezwolenie na samodzielność odbierałam jako lekkie zaniedbanie a teraz jej dziękuję. Moje dzieci kanapki do szkoły robiły sobie od drugiego semestru pierwszej klasy, a tak od 3-4 klasy robiły też czasami wieczorem rodzicom do pracy
Ja i rodzeństwo od początku byliśmy wdrażanie do samodzielności. Nawet brat, który był bardzo niskiego wzrostu musiał sobie radzić z sięganiem. Wydawało mi się to takie normalne. Jednak nie lubiłam tego podziału na męskie i żeńskie prace. Kiedy zmywanie i mycie podłóg były głównie dla mnie, bo to do mnie mieliby przychodzić chłopcy. Do dziś nie cierpię zmywać.
Komunikacją miejską po raz pierwszy jechałam sama w wieku 15 lat -
Jakże inna rzeczywistość. Widocznie nie miałaś wewnętrznej potrzeby.
W wieku 13 lat spakowałem się i pojechałem w ciemno do kolegi z wakacji w stalowej woli. Rodzicom zostawiłem kartkę na stole, pojechałem do Sławka wrócę w niedzielę ( był chyba czwartek).
W wieku 7 lat poszedłem pierwszy raz na wagary, bo pani miała pytać śpiewu, a ja się wstydziłem. Kupiłem 10 biletów MPK za 10 zł i jeździłem różnymi tramwajami od pętli do pętli.
@Polly a jak to się stało, że tak wcześnie stałaś się taką odważną, świadomą i zdecydowaną kobietą?! To podważa cały sens wychowywania dzieci do odpowiedzialności poprzez obowiązki i ponoszenie konsekwencji! (na wszelki wypadek nie powiem swoim o Tobie )
No właśnie. Ja też byłam jako dziecko wyręczana we wszystkim. No może czasem kurze wycierałam u siebie w pokoju.
Wprawdzie ja akurat nigdy nie stałam się odważną, świadomą i zdecydowaną kobietą, ale w zakresie obowiązków domowych, odkąd wyprowadziłam się od rodziców, stawiam sobie piątkę.
Zawsze z rozrzewnieniem wspominam, że w pierwszych miesiącach po ślubie kompletnie nie radziłam sobie z symultanicznymi pracami domowymi. Jeśli np wstawiłam pralkę, to nie zdążyłam ugotować obiadu, jeśli odkurzałam, to nie było ani obiadu ani prania... Tak było
Komunikacją miejską po raz pierwszy jechałam sama w wieku 15 lat -
Jakże inna rzeczywistość. Widocznie nie miałaś wewnętrznej potrzeby.
W wieku 13 lat spakowałem się i pojechałem w ciemno do kolegi z wakacji w stalowej woli. Rodzicom zostawiłem kartkę na stole, pojechałem do Sławka wrócę w niedzielę ( był chyba czwartek).
W wieku 7 lat poszedłem pierwszy raz na wagary, bo pani miała pytać śpiewu, a ja się wstydziłem. Kupiłem 10 biletów MPK za 10 zł i jeździłem różnymi tramwajami od pętli do pętli.
I co rzekli rodzice na wizytę u Sławka? "Jak bylo?" Czy coś jeszcze?
co rzekli rodzice na wizytę u Sławka? "Jak bylo?" Czy coś jeszcze?
Mi dużo pozwalali, z grubsza obowiązywała zasada, że mam powiedzieć gdzie idę i kiedy wrócę. W tym wieku już od dawna jeździłem samodzielnie PKS do babci i różne inne wycieczki w okolicy, więc to nie był jakiś wielki szok.
Ja pierwszy raz do babci, ok.100 km autobusem, jechałam sama w wieku 7-8 lat. Mama mnie do autobusu wsadziła, a babcia mnie odebrala. Powtarzałyśmy ten manewr często, a z czasem już bez asysty przy wsiadaniu i wysiadaniu i w wieku ok.13-14 lat jak mi autobus zwiał, to pojechałam stopem.
O to ja tak samo byłam wsadzana do autobusu i na miejscu ktoś na mnie czekał. Ale zawsze miałam stracha, że przegapie przystanek czy coś. No i to nie było aż tyle kilometrów.
To podważa cały sens wychowywania dzieci do odpowiedzialności poprzez obowiązki i ponoszenie konsekwencji! (na wszelki wypadek nie powiem swoim o Tobie )
Bo ja wiem czy podważa? Po prostu nie odbiera nadziei w przypadku zaniedbań
Moi rodzice w wieku 14 lat wysłali mnie na kurs angielskiego do UK, ale nie z biurem tylko musiałam sama tam dolecieć samolotem, ktoś na mnie czekał na lotnisku. Z powrotem miałam challenge: musiałam sama zorganizować sobie transfer z miejscowości zamieszkania na Heathrow i sama wsiąść do samolotu. Dałam radę. Potem mając niecałe 16 poleciałam sama do USA z przesiadką w Londynie.
Ja to już chyba w ogóle nie wierzę w te wszystkie porady psychologiczne dla rodziców.
Zapisałam się ostatnio na webinar o dzieciach w pandemii. Wczoraj była pierwsza część, pani psycholog przez godzinę opowiadała, co robić, żeby dziecko wykształciło właściwą samoocenę i o tym, czym grożą błędy wychowawcze. Jako żywo nie popełnialiśmy nigdy tych błędów (no może czasem, ale na pewno nie nagminnie). Nie uzależnialiśmy stosunku do dziecka od jego wyników (co to za pomysł w ogóle!), nie krytykowaliśmy niekonstruktywnie, byliśmy blisko i poświęcaliśmy uwagę, a córka ma wszystkie problemy, przed którymi pani psycholog przestrzegała - nieadekwatną niską samoocenę, perfekcjonizm, lęki.
Jak patrzę na siostrę męża, której matka zawsze mówiła, że jest gruba i głupia, a ona wyrosła na wesołą osobę, przekonaną o swojej wspaniałości, to naprawdę zaczynam wątpić w sens jakichkolwiek wysiłków.
Jak patrzę na siostrę męża, której matka zawsze mówiła, że jest gruba i głupia, a ona wyrosła na wesołą osobę, przekonaną o swojej wspaniałości, to naprawdę zaczynam wątpić w sens jakichkolwiek wysiłków.
To mogą być pozory. Też znałem taką dziewczynę - acz gdyśmy szczerze kiedyś pogadali, to co niosła ze sobą, to było coś potwornego.
Ale maskę miała idealnie dopasowaną - sympatyczna, wesoła, pewna siebie. No i ładna do tego.
Komentarz
Grzeczne dziecko, gdy wstanie,
nie woła o śniadanie,
tylko rączki umyje,
buzię, uszy i szyję
i uczesze się pięknie,
do modlitwy uklęknie,
trzyma rączki złożone
i na żadną się stronę
nie ogląda, nie kręci,
bo ma zawsze w pamięci,
że Pan Jezus jest wszędzie,
z dzieci cieszyć się będzie.
"...że Pan Jezus jest wszędzie i za złe karał będzie"
Najlepiej to w ogóle nic nie mówić i broń Boże niczego nie uczyć dzieci, bo im jeszcze na psyche siądzie:)
Pamiętam prace i modlitwę. Babcia od rana kręciła się przy kuchni( taka mieliśmy jak w prepersowym wątku ) śpiewając "Kiedy ranne wstają zorze", pachniało takim pierwszym dymem z rozpalania pod kuchnią Kiedyś to było....Babcia była tak pracowita, że jak już na końcówce życia zachorowała i leżała w łóżku - kazała sobie przynieść ggroch i fasolę do łuskania, żeby choć rękoma coś robic, nie leżeć, przydać się na coś. Takie podejście.
Kiedyś to zezwolenie na samodzielność odbierałam jako lekkie zaniedbanie a teraz jej dziękuję.
Moje dzieci kanapki do szkoły robiły sobie od drugiego semestru pierwszej klasy, a tak od 3-4 klasy robiły też czasami wieczorem rodzicom do pracy
Jakże inna rzeczywistość. Widocznie nie miałaś wewnętrznej potrzeby.
W wieku 13 lat spakowałem się i pojechałem w ciemno do kolegi z wakacji w stalowej woli. Rodzicom zostawiłem kartkę na stole, pojechałem do Sławka wrócę w niedzielę ( był chyba czwartek).
W wieku 7 lat poszedłem pierwszy raz na wagary, bo pani miała pytać śpiewu, a ja się wstydziłem.
Kupiłem 10 biletów MPK za 10 zł i jeździłem różnymi tramwajami od pętli do pętli.
To podważa cały sens wychowywania dzieci do odpowiedzialności poprzez obowiązki i ponoszenie konsekwencji! (na wszelki wypadek nie powiem swoim o Tobie )
Ja też byłam jako dziecko wyręczana we wszystkim. No może czasem kurze wycierałam u siebie w pokoju.
Wprawdzie ja akurat nigdy nie stałam się odważną, świadomą i zdecydowaną kobietą, ale w zakresie obowiązków domowych, odkąd wyprowadziłam się od rodziców, stawiam sobie piątkę.
Mi dużo pozwalali, z grubsza obowiązywała zasada, że mam powiedzieć gdzie idę i kiedy wrócę.
W tym wieku już od dawna jeździłem samodzielnie PKS do babci i różne inne wycieczki w okolicy, więc to nie był jakiś wielki szok.
Mama mnie do autobusu wsadziła, a babcia mnie odebrala. Powtarzałyśmy ten manewr często, a z czasem już bez asysty przy wsiadaniu i wysiadaniu i w wieku ok.13-14 lat jak mi autobus zwiał, to pojechałam stopem.
No i to nie było aż tyle kilometrów.
Ale może po prostu wykonałaś dobrą robotę nad sobą? Dołączam do pytania:)
Bo ja wiem czy podważa? Po prostu nie odbiera nadziei w przypadku zaniedbań
Dlatego wiedzę dzieciom należy ostrożnie dawkować
Zapisałam się ostatnio na webinar o dzieciach w pandemii. Wczoraj była pierwsza część, pani psycholog przez godzinę opowiadała, co robić, żeby dziecko wykształciło właściwą samoocenę i o tym, czym grożą błędy wychowawcze. Jako żywo nie popełnialiśmy nigdy tych błędów (no może czasem, ale na pewno nie nagminnie). Nie uzależnialiśmy stosunku do dziecka od jego wyników (co to za pomysł w ogóle!), nie krytykowaliśmy niekonstruktywnie, byliśmy blisko i poświęcaliśmy uwagę, a córka ma wszystkie problemy, przed którymi pani psycholog przestrzegała - nieadekwatną niską samoocenę, perfekcjonizm, lęki.
Jak patrzę na siostrę męża, której matka zawsze mówiła, że jest gruba i głupia, a ona wyrosła na wesołą osobę, przekonaną o swojej wspaniałości, to naprawdę zaczynam wątpić w sens jakichkolwiek wysiłków.
Też znałem taką dziewczynę - acz gdyśmy szczerze kiedyś pogadali, to co niosła ze sobą, to było coś potwornego.
Ale maskę miała idealnie dopasowaną - sympatyczna, wesoła, pewna siebie. No i ładna do tego.
Jak czytam coś takiego, to mnie straszny wk bierze. Jak można.