Wiecie co do księdza Pawlukiewicza, śnił mi się na drugi dzień po śmierci, był u nas w kościele i spowiadał , to była niedziela , jak go zobaczyłam bardzo mu chciałam powiedzieć że za kilka dni umrze, ale nie wiedziałam jak, MB bo tak głupio podejść do kogoś z informacją umrzesz w środę. W końcu poszłam pod pretekstem spowiedzi, i coś strasznie się polątałam , jak już odchodziłam od konfesjonału, on mi popatrzył głęboko w oczy , wiedział o co mi chodzi i powiedział kieruj się sercem .
Ostatnio te same słowa powiedział mi mój spowiednik. Sama mam dużo dylematów, są rzeczy na które szukam odpowiedzi od lat, np co to znaczy ofiarować cierpienie? Znaczy teoretycznie wiem a praktycznie co mam myśleć w danym momencie? I tak coraz bardziej dochodzę do wniosku , że cisza, cierpliwość i wola zaufania są kluczem , ale moim kluczem. Każdy ma inną drogę , ale jedno jest wspólne warto wprost pytać Boga czego od nas oczekuje i On odpowiada , różnie ale w taki sposób, że pytający nie ma wątpliwości, że to odpowiedź.
@mamababcia ludziom się życie wywróciło do góry nogami, nic dziwnego, że tyle o tym mówią. Muszą temat jakoś przepracować. To, co się stało, wciąż jeszcze może być szansą dla ludzkości, mimo wszystkich problemów. Nasza rola jako chrześcijan polega na wskazywaniu, że strach przed śmiercią nie może dawać zielonego światła dla wszelkich bezeceństw. Mamy szansę coś innym pokazać – ale czy to zrobimy?
@pustynny wiatr , ja rozumiem, że się życie wywróciło do góry nogami, ale po co je naprawiać na własną rękę? nie dość, że się sami nakręcają, to jeszcze innych
@mamababcia ale jak nie próbować naprawiać w ogóle? Ja rozumiem że jesteśmy na innych etapach życia... ale wyobraź sobie, że masz kilkoro dzieci na utrzymaniu i np. firmę, w której zatrudniasz ileś osób i musisz im płacić pensje, i nie masz z czego...
Przede wszystkim moldlitwa, zgadzam się – ale tak poza tym tylko siedzieć z założonymi rękami? I czekać na śmierć głodową?
No dobrze a jak rozumiecie ofiarowywanie cierpienia? Bo ja cały czas nie wiem, czasami wydaje mi się, że jestem bliżej odpowiedzi a czasami że jestem w lesie o nawet kierunku nie znam w którym powinnam iść.
@AnnoDomini też mam poczucie, że nie do końca rozumiem ten koncept i też sporo nad tym rozmyślam, jeszcze bez wniosków. Dzięki za poruszenie tego tematu.
@mamababcia ale jak nie próbować naprawiać w ogóle? Ja rozumiem że jesteśmy na innych etapach życia... ale wyobraź sobie, że masz kilkoro dzieci na utrzymaniu i np. firmę, w której zatrudniasz ileś osób i musisz im płacić pensje, i nie masz z czego...
Przede wszystkim moldlitwa, zgadzam się – ale tak poza tym tylko siedzieć z założonymi rękami? I czekać na śmierć głodową?
Narzekać, psioczyć, obrażać? To coś daje? Coś dobrego?
@AnnoDomini , a czy to właśnie nie twoje dzieci, jak coś się stało, mawiały, że ofiarują za dusze czyśćcowe? Dobrze kojarzę? Czasem właśnie te maluchy mają najlepszą intuicję - bo prostą.
Jeżeli przeżywamy je w miłości, w łączności z cierpiącym Chrystusem, nie narzekamy, nie wyrzekamy, cierpliwie to znosimy, a wcześniej ofiarowaliśmy w czyjeś intencji. Bardziej tu chodzi o sposób przeżywania cierpienia. Pan Bóg jeszcze mówił do św. Katarzyny ze Sieny, żeby wyrażać żal za grzechy.
@mamababcia ale jak nie próbować naprawiać w ogóle? Ja rozumiem że jesteśmy na innych etapach życia... ale wyobraź sobie, że masz kilkoro dzieci na utrzymaniu i np. firmę, w której zatrudniasz ileś osób i musisz im płacić pensje, i nie masz z czego...
Przede wszystkim moldlitwa, zgadzam się – ale tak poza tym tylko siedzieć z założonymi rękami? I czekać na śmierć głodową?
Narzekać, psioczyć, obrażać? To coś daje? Coś dobrego?
Niektórym pomaga spuścić ciśnienie z układu I przez to nie robią gorszych rzeczy
A tak na serio, na dłuższą metę oczywiście że nie daje to nic dobrego. Na krótką metę – ludzkie odruchy, reakcje na stres. Nie usprawiedliwiam, ale mogę zrozumieć mechanizm.
Nie wiem przy tym o jakich dokładnie zachowaniach mówisz, może masz wokół siebie jakieś bardzo negatywne tego przykłady.
@mamababcia no jeszcze, jeszcze, bo niektórym ciągle przybywa zgryzot Naprawdę dochodzi do prawdziwych dramatów życiowych u wielu, to nie jest marudzenie z niczego, niestety
Inna sprawa, że faktycznie niektórzy więcej energii wkładają w marudzenie i obrażanie niż w realne próby zmiany czegoś, to prawda.
Niemniej powodów do zmartwień nie brakuje, a niestety nie zapowiada się, że miałoby nastąpić cudowne naprawienie sytuacji.
Wyobraź sobie, że się dowiadujesz, że ta emerytura, którą dostałaś, była ostatnią w Twoim życiu i że następnej naprawdę nie będzie – nie czułabyś niepokoju? Nie szukałabyś rozwiązań?
Oczywiście, obrażanie innych to zawsze zły pomysł, zgadzam się.
Ale podły nastrój i artykułowanie go jestem w stanie bardzo zrozumieć.
Tak to mój syn biegał wtedy po deszczu i specjalnie nie cierpiał
Tak właśnie robię, nadaję intencje jakiemuś trudnemu doświadczeniu najczęściej jest to napad epi mojego syna. Ale jednak całą sobą nie chce aby on miał miejsce i jednocześnie proszę Boga aby się zakończył i nigdy nie powtórzył. Tu jest złożony problem, naszych emocji i woli. Nie da się na chłodno i bez emocji przyjmować takich sytuacji , mogę tylko uznać że Bóg to dopuścił z jakiejś nie znanej mi przyczyny , ale jaką bym była matką gdybym akceptowała ze spokojem narażający stan zagrożenia życia.
Na chwilę obecną próbuje znaleźc rozwiązanie w słowach koronki.
" Ofiaruję ciało i krew , najmilszego Syna Twojego ..." Długo myślałam jakim prawem ja mogę ofiarowywać Syna Bożego Ojcu?
Ale doszłam do wniosku , że Jezusa mamy kochać najbardziej , ma być ponad wszystko najważniejszy i najdroższy a zatem w obliczu faktu że On cierpi powinnam oddawać Jego cierpienie jako moje, tak jakbym powtarzała z Maryją.
Ale jak przekładam to na moją sytuację , matki chorego dziecka , już mi się to nie składa bo wolałabym nie mieć możliwości ofiarowywania tych sytuacji .
Trudne to. Przyjąć nie znaczy cieszyć się z tego. Nauczyć się przyjmować bez buntu.
Kiedy mój brat był chory, modliłam się o uzdrowienie, nie wyobrażałam sobie czego innego. Wieści ze szpitala nie były dobre. Choć się łudziłam, gdzieś we mnie była myśl o śmierci, której nie dopuszczałam. W pewnym momencie powiedziałam Panu Bogu, że mam zgodę na każde rozwiązanie. W moim sercu zapanował spokój. Chyba na drugi dzień rano dostałam wiadomość o jego śmierci. Było mi smutno, czułam żal i ból, ale w sercu mam pokój. Jestem wdzięczna Bogu za to że poczekał na moją zgodę na to.
Ja wiem, że to trochę inna sytuacja. Chciałam tylko się podzielić.
Przyjmowanie cierpienia jest czym innym niż ofiarowanie . Przyjąć cierpienie to jedno , czyli nie bunotawać się, to już trudne , ale można przyjąć postawę bądź wola Twoja. Tylko gdy sytuacja wymaga nieustannych interwencji , codziennej walki a poddanie się byłoby , złem trudno znaleźć odpowiedź gdzie leży granica między czynieniem sobie tej ziemi poddaną a przyjmowaniem woli Bożej.
Ofiarowanie to coś więcej ,czyli uznanie cierpienia jako bonusu , czegoś co ma wartość , czegoś co nie pochodzi bezpośrednio od Boga( w przeciwieństwie do wszystkich rzeczy dobrych którymi nas obdarza , ) co możemy mu dać , a zatem powinno być źródłem radości. Bo przecież radością jest dać komuś coś w prezencie, co go ucieszy. A chyba Boga to cieszy.
A co do cierpienia dzieci to znowu był długi proces dochodzenia obecnego mojego postrzegania tematu.
Kiedyś Papież powiedział z w szpitalu dziecięcym , gdyby nie cierpiące dzieci dawnoby już tego świata nie było. Wielokrotnie słyszałam że chore dzieci pomagają nieść Krzyż Jezusowi.
Rodziło to we mnie bunt i niezrozumienie. Długo myślałam co dobrego wynika z cierpienia dzieci dla świata, siebie analizowałam jak się zmieniłam. Chore dzieci wyzwalają ogromne pokłady miłości u swoich bliskich , ludzie wyzbywają egoizmu i stają się zdolni do poświęceń do jakich by wcześniej nie byli zdolni , stają się wrażliwsi na krzywdę innego człowieka, cierpliwi , wyrozumiali , to wszystko sprawia, że stają się lepszymi ludźmi . Jak wiadomo Jezus cierpiał za każdy nasz grzech , w ogrodzie oliwnym jedną z jego mąk było zobaczenie każdego grzechu każdego człowieka na świecie ( to wg objawień A.K Emmmerich) , dzięki tym chorym dzieciom tym grzechów jest/ było mniej. Tak rozumiem w jaki sposób dzieci pomagają cierpieniem w męce Jezusa , pomniejszają ją.
Kolejny problem miałam taki że Jezus dobrowolnie zgodził się na ofiarę ,. cierpienie, natomiast dzieci nie miały takiego wyboru... przynanej tak to wygląda z naszej perspektywy. Zaczęłam się zastanawiać, że może jednak każdy z nas nieświadomie na poziomie duszy w jakimś momencie naszego życia deklaruje Bogu co jest skłonny przyjąć . Chwilę potem tą hipotezę potwierdziła jedna osoba która przeżyła w czasie śmierci klinicznej pewne objawienia, jednak nie było to dla mnie wiążące do momentu kiedy nie usłyszałam że pierwszych wiekach ojcowie pustyni nauczali właśnie o ( tu jakiś łaciński termin był którego teraz nie pamiętam) , O tym, że dusza przed złączeniem z ciałem deklaruje jak bardzo chce ofiarować się na chwałę Bożą. Potem dochodzi już wiele czynników takich jak wolna wola, wychowanie, otoczenie, które mają wpływ na przeżywanie tego jak radzimy sobie z cierpieniem, które Bóg dopuszcza , ale gdzieś tam wydaje mi się to spójne. Choć nie wiem czy dosyć jasno napisałam.
Podkreślam, że to jest aktualny stan moich przemyśleń jutro mogę mieć całkiem inne zdanie.
Myślałam o tym ofiarowaniu, że to może chodzić o taką gotowość, jaką miał Abraham. Jeszcze przed chrztem, kiedy ksiądz mnie pytał, czy czuję się gotowa mówiłam, że nie potrafiła bym jak Abraham ofiarować swoich dzieci. Wtedy one już były duże, bo najmłodszy miał prawie 6 lat.
@AnnoDomini , mi światło na cierpienie dzieci przyniosła lektura Evangelium Vitae. W ogóle ten dokument mnie nawrócił w wielu kwestiach. Pomijam fakt, że jest mistrzowsko skomponowany...
Odnośnie do ofiarowania - dla mnie odkryciem lata temu był Traktat o prawdziwym nabożeństwie do NMP. Tzn. ta koncepcja, że oddaję się Komuś i w zasadzie już moje nie jest moje i nie muszę się już kłopotać o "więcej". W pewnym sensie raz ustalona intencja, jeden akt.
I tak rozumiem - po prostu - to ofiarowanie, że przyjmuję intencję, że dane wydarzenie, dany fakt, czy mi się on podoba, czy nie ("Beneficjent" może być zachwycony nawet, jeśli dla mnie to nic czarującego - a nawet wprost przeciwnie!), i wszystkie jego duchowe owoce, oddaję Komuś, żeby sobie tym dysponował według swojej woli. Bądź sama 'wybieram', dla kogo ewentualne duchowe owoce mogą być.
Dla mnie temat cudzego cierpienia jest ciężki. Mnie np.trudno patrzeć na cierpienie męża spowodowane chorobą, są momenty kiedy jest mu b.ciężko, a ja nie mogę nic zrobić. A myślę że gdyby to moje dziecko tak cierpiało, to nie wiem.... Nie wiem czy bym wytrwała przy wierze. Teoretyzuję oczywiście , ale wcale nie jestem siebie taka pewna.
Jeśli chodzi o cierpienie dziecka to dla mnie przełomem było uświadomienie sobie że Bóg kocha moje dziecko dużo bardziej niż ja. Zrozumiałam to w czasie odmawiania różańca tajemnicy ofiarowania. Myślę że ofiarować Bogu dziecko , to uznać przed samym sobą że jest ono bardziej Jego niż moje.
Gdy po którejś operacji stan Weroniki był ciężki, widziałam jak cierpi, zadawałam sobie pytanie jakim prawem ja skazuję na to cierpienie moje dziecko. Bo przecież mogłam pozwolić jej odejść, urodzić ale pozwolić odejść bez tych wszystkich procedur, cierpienia. Pamietam jak modliłam się, że jeśli taka jest wola Pana Boga, to żeby ją przyjął do siebie. Tam gdzie nie będzie bólu. Godziłam się na to tak wewnętrznie. I wtedy przychodził spokój, dusza się wyciszała. A Pan Bóg działał.
Komentarz
Uwielbialam go. Pokora pokora pokora
Aneczka zazdroszcze ze znalas go osobiscie
W końcu poszłam pod pretekstem spowiedzi, i coś strasznie się polątałam , jak już odchodziłam od konfesjonału, on mi popatrzył głęboko w oczy , wiedział o co mi chodzi i powiedział kieruj się sercem .
Ostatnio te same słowa powiedział mi mój spowiednik.
Sama mam dużo dylematów, są rzeczy na które szukam odpowiedzi od lat, np co to znaczy ofiarować cierpienie? Znaczy teoretycznie wiem a praktycznie co mam myśleć w danym momencie?
I tak coraz bardziej dochodzę do wniosku , że cisza, cierpliwość i wola zaufania są kluczem , ale moim kluczem.
Każdy ma inną drogę , ale jedno jest wspólne warto wprost pytać Boga czego od nas oczekuje i On odpowiada , różnie ale w taki sposób, że pytający nie ma wątpliwości, że to odpowiedź.
Dziś poszłam do kościoła. Przed Najświętszym Sakramentem otrzymałam odpowiedź.
Przede wszystkim moldlitwa, zgadzam się – ale tak poza tym tylko siedzieć z założonymi rękami? I czekać na śmierć głodową?
Bo ja cały czas nie wiem, czasami wydaje mi się, że jestem bliżej odpowiedzi a czasami że jestem w lesie o nawet kierunku nie znam w którym powinnam iść.
Bardziej tu chodzi o sposób przeżywania cierpienia. Pan Bóg jeszcze mówił do św. Katarzyny ze Sieny, żeby wyrażać żal za grzechy.
A tak na serio, na dłuższą metę oczywiście że nie daje to nic dobrego. Na krótką metę – ludzkie odruchy, reakcje na stres. Nie usprawiedliwiam, ale mogę zrozumieć mechanizm.
Nie wiem przy tym o jakich dokładnie zachowaniach mówisz, może masz wokół siebie jakieś bardzo negatywne tego przykłady.
Rozumiem na początku, ale po roku, jeszcze spuszczać powietrze?
No dobrze. Trochę rozumiem.
Inna sprawa, że faktycznie niektórzy więcej energii wkładają w marudzenie i obrażanie niż w realne próby zmiany czegoś, to prawda.
Niemniej powodów do zmartwień nie brakuje, a niestety nie zapowiada się, że miałoby nastąpić cudowne naprawienie sytuacji.
Wyobraź sobie, że się dowiadujesz, że ta emerytura, którą dostałaś, była ostatnią w Twoim życiu i że następnej naprawdę nie będzie – nie czułabyś niepokoju? Nie szukałabyś rozwiązań?
Oczywiście, obrażanie innych to zawsze zły pomysł, zgadzam się.
Ale podły nastrój i artykułowanie go jestem w stanie bardzo zrozumieć.
Tak właśnie robię, nadaję intencje jakiemuś trudnemu doświadczeniu najczęściej jest to napad epi mojego syna.
Ale jednak całą sobą nie chce aby on miał miejsce i jednocześnie proszę Boga aby się zakończył i nigdy nie powtórzył.
Tu jest złożony problem, naszych emocji i woli. Nie da się na chłodno i bez emocji przyjmować takich sytuacji , mogę tylko uznać że Bóg to dopuścił z jakiejś nie znanej mi przyczyny , ale jaką bym była matką gdybym akceptowała ze spokojem narażający stan zagrożenia życia.
Na chwilę obecną próbuje znaleźc rozwiązanie w słowach koronki.
" Ofiaruję ciało i krew , najmilszego Syna Twojego ..." Długo myślałam jakim prawem ja mogę ofiarowywać Syna Bożego Ojcu?
Ale doszłam do wniosku , że Jezusa mamy kochać najbardziej , ma być ponad wszystko najważniejszy i najdroższy a zatem w obliczu faktu że On cierpi powinnam oddawać Jego cierpienie jako moje, tak jakbym powtarzała z Maryją.
Ale jak przekładam to na moją sytuację , matki chorego dziecka , już mi się to nie składa bo wolałabym nie mieć możliwości ofiarowywania tych sytuacji .
Cierpienie swoje przyjąć to jedno ale cierpienie dziecka???
Sens cierpienia dzieci.
Mam w tym temacie też przemyślenia ale nie wiem czy chcecie...
Jako dziecko zostałam przeczołgana kilkoma chorobami, operacjami, wypadkami itp., chyba wyrobiłam normę na długo wtedy...
Oczywiście bez porównania z sytuacją Jerzyka, absolutnie tego nie porównuję.
Kiedy mój brat był chory, modliłam się o uzdrowienie, nie wyobrażałam sobie czego innego. Wieści ze szpitala nie były dobre. Choć się łudziłam, gdzieś we mnie była myśl o śmierci, której nie dopuszczałam. W pewnym momencie powiedziałam Panu Bogu, że mam zgodę na każde rozwiązanie. W moim sercu zapanował spokój.
Chyba na drugi dzień rano dostałam wiadomość o jego śmierci.
Było mi smutno, czułam żal i ból, ale w sercu mam pokój. Jestem wdzięczna Bogu za to że poczekał na moją zgodę na to.
Ja wiem, że to trochę inna sytuacja. Chciałam tylko się podzielić.
Przyjąć cierpienie to jedno , czyli nie bunotawać się, to już trudne , ale można przyjąć postawę bądź wola Twoja.
Tylko gdy sytuacja wymaga nieustannych interwencji , codziennej walki a poddanie się byłoby , złem trudno znaleźć odpowiedź gdzie leży granica między czynieniem sobie tej ziemi poddaną a przyjmowaniem woli Bożej.
Ofiarowanie to coś więcej ,czyli uznanie cierpienia jako bonusu , czegoś co ma wartość , czegoś co nie pochodzi bezpośrednio od Boga( w przeciwieństwie do wszystkich rzeczy dobrych którymi nas obdarza , ) co możemy mu dać , a zatem powinno być źródłem radości.
Bo przecież radością jest dać komuś coś w prezencie, co go ucieszy.
A chyba Boga to cieszy.
Kiedyś Papież powiedział z w szpitalu dziecięcym , gdyby nie cierpiące dzieci dawnoby już tego świata nie było. Wielokrotnie słyszałam że chore dzieci pomagają nieść Krzyż Jezusowi.
Rodziło to we mnie bunt i niezrozumienie.
Długo myślałam co dobrego wynika z cierpienia dzieci dla świata, siebie analizowałam jak się zmieniłam.
Chore dzieci wyzwalają ogromne pokłady miłości u swoich bliskich , ludzie wyzbywają egoizmu i stają się zdolni do poświęceń do jakich by wcześniej nie byli zdolni , stają się wrażliwsi na krzywdę innego człowieka, cierpliwi , wyrozumiali , to wszystko sprawia, że stają się lepszymi ludźmi .
Jak wiadomo Jezus cierpiał za każdy nasz grzech , w ogrodzie oliwnym jedną z jego mąk było zobaczenie każdego grzechu każdego człowieka na świecie ( to wg objawień A.K Emmmerich) , dzięki tym chorym dzieciom tym grzechów jest/ było mniej. Tak rozumiem w jaki sposób dzieci pomagają cierpieniem w męce Jezusa , pomniejszają ją.
Kolejny problem miałam taki że Jezus dobrowolnie zgodził się na ofiarę ,. cierpienie, natomiast dzieci nie miały takiego wyboru... przynanej tak to wygląda z naszej perspektywy.
Zaczęłam się zastanawiać, że może jednak każdy z nas nieświadomie na poziomie duszy w jakimś momencie naszego życia deklaruje Bogu co jest skłonny przyjąć .
Chwilę potem tą hipotezę potwierdziła jedna osoba która przeżyła w czasie śmierci klinicznej pewne objawienia, jednak nie było to dla mnie wiążące do momentu kiedy nie usłyszałam że pierwszych wiekach ojcowie pustyni nauczali właśnie o ( tu jakiś łaciński termin był którego teraz nie pamiętam) ,
O tym, że dusza przed złączeniem z ciałem deklaruje jak bardzo chce ofiarować się na chwałę Bożą. Potem dochodzi już wiele czynników takich jak wolna wola, wychowanie, otoczenie, które mają wpływ na przeżywanie tego jak radzimy sobie z cierpieniem, które Bóg dopuszcza , ale gdzieś tam wydaje mi się to spójne. Choć nie wiem czy dosyć jasno napisałam.
Podkreślam, że to jest aktualny stan moich przemyśleń jutro mogę mieć całkiem inne zdanie.
Jeszcze przed chrztem, kiedy ksiądz mnie pytał, czy czuję się gotowa mówiłam, że nie potrafiła bym jak Abraham ofiarować swoich dzieci. Wtedy one już były duże, bo najmłodszy miał prawie 6 lat.
I tak rozumiem - po prostu - to ofiarowanie, że przyjmuję intencję, że dane wydarzenie, dany fakt, czy mi się on podoba, czy nie ("Beneficjent" może być zachwycony nawet, jeśli dla mnie to nic czarującego - a nawet wprost przeciwnie!), i wszystkie jego duchowe owoce, oddaję Komuś, żeby sobie tym dysponował według swojej woli. Bądź sama 'wybieram', dla kogo ewentualne duchowe owoce mogą być.