Humaniści i umysły scisłe.
Od dawien dawna uczono nas, że człowiek się rodzi humanistą albo ścisłowcem. A konkretnie -ma ustalone preferencje.
Jakiś czas temu wpadła mi w ręce książka (nie wprost o tym, ale pojawił się tam ten temat) która przytaczała badania na ten temat prowadzone na bliźniakach jednojajowych.
Otóż podobno nie ma w ogóle czegoś takiego jak podział na ścisłowców. Preferencje które wszyscy znamy - ktoś lubi matmę, ktoś polski lub historię - są nabyte, a nie wrodzone.
Wynikają z klimatu w jakim zostało wychowane dziecko, oraz z tego z czym się spotkało w szkole. Np nauczyciel historii będący pasjonatem w połączeniu z nieprzyjemnym nauczycielem matmy prawie że gwarantuje awersję do przedmiotów ścisłych i miłość do humanistycznych, no chyba że np ojciec inżynier bądź informatyk "wyprostuje" to.
Jerzy Vetulani kiedyś tłumaczył to w ten sposób, że dziecko ma olbrzymią ilość neuronów, dużo większą niż osoba dorosła, ale w miarę wzrostu i rozwoju nie jest w stanie ich wszystkich utrzymać, więc one obumierają. I obumierają te nieużywane - a awersja do danego przedmiotu powoduje że sa nieużywane właśnie. Bo co z tego że np dziecko ma lekcje, skoro przestają go te lekcje interesować i się zwyczajnie wyłącza. A zadania domowe ok, zrobi, czy klasówkę napisze -ale z obrzydzeniem. Zakuć, zdać, zapomnieć.
Ja osobiście w brak tego podziału wierzę. A wy co sądzicie?
Jakiś czas temu wpadła mi w ręce książka (nie wprost o tym, ale pojawił się tam ten temat) która przytaczała badania na ten temat prowadzone na bliźniakach jednojajowych.
Otóż podobno nie ma w ogóle czegoś takiego jak podział na ścisłowców. Preferencje które wszyscy znamy - ktoś lubi matmę, ktoś polski lub historię - są nabyte, a nie wrodzone.
Wynikają z klimatu w jakim zostało wychowane dziecko, oraz z tego z czym się spotkało w szkole. Np nauczyciel historii będący pasjonatem w połączeniu z nieprzyjemnym nauczycielem matmy prawie że gwarantuje awersję do przedmiotów ścisłych i miłość do humanistycznych, no chyba że np ojciec inżynier bądź informatyk "wyprostuje" to.
Jerzy Vetulani kiedyś tłumaczył to w ten sposób, że dziecko ma olbrzymią ilość neuronów, dużo większą niż osoba dorosła, ale w miarę wzrostu i rozwoju nie jest w stanie ich wszystkich utrzymać, więc one obumierają. I obumierają te nieużywane - a awersja do danego przedmiotu powoduje że sa nieużywane właśnie. Bo co z tego że np dziecko ma lekcje, skoro przestają go te lekcje interesować i się zwyczajnie wyłącza. A zadania domowe ok, zrobi, czy klasówkę napisze -ale z obrzydzeniem. Zakuć, zdać, zapomnieć.
Ja osobiście w brak tego podziału wierzę. A wy co sądzicie?
Komentarz
Myślę, że nie będę odkrywcza stwierdzając, że jedno i drugie ma znaczenie. I nie podejmę się rozstrzygać, co większe.
Ale żeby nie zanudzac, opiszę jeden przypadek. No, góra dwa:)
Mój szwagier jest człowiekiem inteligentnym, ale - wierzcie mi, nie ubliżę nikomu tym stwierdzniem - ale tak bez przesady:)
O co mi chodzi - gdybym wymienił jego osiągnięcia, pomyślelibyście że to wybitna jednostka - i poniekąd mielibyście rację. Ale wybitna nie dlatego że ma jakieś wybitny umysł, ale dlatego, że jest cholernie pracowity i zdyscyplinowany, a poza tym ma zasady. To znaczy jak coś robi to krańcowo uczciwie, rzetelnie i na ten temat nie ma żadnych kompromisów. Dlatego zwykle spóźnia się z robotą, ale jak już odda, to każdy zleceniodawca - jak już zobaczy co dostał - wybacza mu to z miejsca
Facet był dobry z matmy w technikum - poszedł więc na politechnikę. I tam był też jednym z najlepszych na roku - w każdym razie radził sobie bez problemów. A jednak po roku postanowił pójść na historię, i to w innym mieście - konkretnie na UJ w Krakowie.
Potem przyjęto go na doktoranckie, i ma doktorat, o którym (byłem na obronie) recenzenci wypowiadali się w samych superlatywach. Oczywiście nie sądze by równą karierę zrobił w matmie, bo tam jednak by być naukowcem trzeba być wybitnym, historię można "wypracować" - no ale ten przykład przeczy podziałowi na ścisłowców i humanistów.
Drugi przykład - mój kolega z klasy z liceum. Facet jest doktorem informatyki i magistrem... polonistyki. Poważnie - już po zrobieniu doktoratu z informatyki, postanowił zrobić magisterkę z polonistyki. Po cholerę - nie wiem, był zawsze pracoholikiem, więc bym się nie zdziwił gdyby to zrobił dla jaj.
Od zawsze pamiętam że czytał mnóstwo, pisał nawet opowiadania, a także programy w assemblerze (język niskiego poziomu, trzeba byc wariatem żeby to robić).
I trzeci podział - ja sam:) Nie mam żadnych wielkopomnych osiągnięć, no ale historię lubię:) I lubię nią zarażać innych:)
Wobec czego uczę cudze dzieci matmy, jak sama nazwa wskazuje
Myślę że każdy, kto ma więcej niż jedno dziecko, obali teorie o braku wrodzonych predyspozycji. Trudno nie dostrzec różnic mimo tych samych rodziców i zbliżonych modeli wychowawczych (bo jednak i one ulegają pewnym modyfikacjom na przestrzeni lat).
Jednak uważam, że mimo wszystko droga zależy mocniej od tego co "potem" (nauczyciele, koledzy, przypadki rozmaite).
Najstarsza ma predyspozycje w kierunku przedmiotów humanistycznych i artystycznych, studia w Polsce skończyła typowo humanistyczne, ma tzw. "lekkie pióro", hobbistycznie gra na pianinie, gitarze i maluje. W żaden sposób nie kłóci się to z tym, że pracuje jako księgowa i dorabia jako grafik komputerowy. To zostało przez nią wyuczone, wypracowane. W Anglii skończyła jakąś roczną grafikę komputerową i kurs księgowości, bo to daje jej lepszą pozycję zawodową.
Chłopaki (wszyscy trzej) mają predyspozycje w kierunku przedmiotów ścisłych. Tu najlepszym przykładem jest najmłodszy. Wszystko co wymaga logicznego, analitycznego podejścia przychodzi mu bez trudu natomiast np. tworzenie wypowiedzi długo kulało, bo on operuje konkretami. Po co pisać elaboraty o czymś, co można wyjaśnić w dwóch zdaniach? Oczywiście nauczył się pisać nawet całkiem sensowne i dobrze oceniane dłuższe wypowiedzi, ale nadal nie widzi w tym sensu.
I kolejna rzecz - predyspozycje do języków obcych. Mój mąż bez trudu władał czterema językami obcymi, córka w tej chwili komunikatywne ma również cztery, chłopaki bez trudu mówią w dwóch. A ja nie jestem w stanie nauczyć się porządnie jednego. Włożyłam naprawdę wiele trudu i wysiłku, by opanować chociaż angielski. Pracowałam rożnymi metodami, systematycznie, długo. Jakieś tam efekty są, ale jak to mówią "szału ni ma".
Osobiście obserwuję u niektórych moich dzieci ewidentnie wrodzone zdolności humanistyczne – ale nie ma że boli, matmę muszą tłuc i po czasie wychodzi, że mimo wszystko nawet jakoś ją lubią. Plus mają np. gramatykę angielskiego na poziomie ocierającym się o ścisłość (wykresy/drzewka logiczne, rozbiór logiczny zdania do ostaniego okruszka itd.) i to lubią.
No ale naturalnie wypływające skłonności i talenty widzę jak najbardziej, i są bardzo związane z cechami obserwowanymi od urodzenia – czyli egzemplarz który od niemowlęcia był „oczami”, czyli wszystko bardzo obserwował, do dzisiaj pamięta kolor ściany w pokoju kolegi, u którego był ostatni raz mając 3 latka. Potrafi brać książki poświęcone sztuce i godzinami analizować stare obrazy, szczegół po szczególe. Lubi rysować, czytać, marzyć. Ma dbałość w obserwowaniu szczegółów artystycznych i duchowych, i ma zupełnie wylane na precyzję i szczegóły techniczne
Niemniej zgadzam się, że nie należy odpuszczać dzieciom, że lepiej dla nich jest kształcić je wszechstronnie, bo czasem różne blokady odpuszczają, a niektóre talenty i zdolności uruchamiają siępod wpływem zmian hormonalnych w okresie dojrzewania albo innych życiowych wydarzeń.
Osobiście też znam ludzi, którzy jako dorośli zaskakiwali otoczenie pójściem w bardzo nieoczekiwanym kierunku (np. rosły chłop z zacięciem technicznym nagle zajmujący się dłubaniem w robieniu misternej biżuterii).
Warto mieć w tej swojej walizeczce zwanej umysłem dużo, bo to daje możliwość wyboru, zmiany, dokształcenia się.
Myślę, że temat jest bardziej złożony niż tylko wrodzone/wyuczone. Jest jeszcze kwestia inspiracji, nowej motywacji (gdy zmusza nas życie albo fascynacja), które potrafią mieć niesamowity wpływ na to, co się dzieje w mózgu i ciele i czego są one w stanie się nauczyć, nawet na starość
Zresztą ed jest bardziej nastawione na dążenie za dzieckiem, i rodzice bardziej świadomi, jakie cechy (bardziej niż suchą wiedzę):chcą wykształcić. Jest to swego rodzaju elita bo wymaga świadomości, podjęcia wysiłku, i często narażenia się otoczeniu.
To tak jak są badania, że w rodzinach spoczywających ze sobą co najmniej jeden posiłek, dzieci lepiej się uczą, rozwijają fizycznie i psychicznie, rzadziej popadają w depresję i nałogi. Jakby sam proces jedzenia przy stole jedynie miał znaczenie.
Dla mnie ten wspólny posiłek raczej jest kontynuacją pewnego modelu rodzicielstwa i wychowania, a nie przyczyną samą w sobie.
Edit: lit.
A jak to robisz że tłuczą? W sensie muszą bo kara, czy jakoś ich zachęcasz? Jak to się stało że mimo wrodzonych zdolności humanistycznych lubią ją? Dokładnie. I tego nie neguję zupełnie.
Naturalne jest to że ktoś lubi coś, coś go w jakąś stronę ciągnie.
Ale utarty podział na umysły humanistyczne i ścisłe mam wrażenie służył wyłącznie wymówkom.
Jestem umysł ścisły, więc nie odróżniam Sienkiewicza od Mickiewicza. Ja jestem humanistą, więc nie rozumiem matmy.
A ja uważam, że dobrze prowadzone dziecko będzie mogło być artystą malarzem, poetą, i tego typu, co w ogóle umiejętności całkowania i odwracania macierzy nie przeszkadza. Tak samo jak można było (co już udowodnili Grecy) być świetnym sportowcem i znakomitym filozofem.
Nie wiem oczywiście jak mi to wyjdzie ale postawiłem sobie cel taki, że moje dzieci będą matmę umieć, niezależnie od tego czym zechcą zostać w życiu. Umieć znaczy się - nie będzie to dla nich koszmar nocny, sól w oku i tego typu. Nie będzie "dramatów z matmy".
W nauczaniu indywidualnym miałam matematykę. To była klasa VI, VII, VIII. Potem w I klasie LO, płakałam, bo trudno mi było. Na szczęście w klasach starszych dali mi przedmioty humanistyczne. Także praca tylko do pewnego stopnia rozwiązuje problem.
Nie wiem, jak ich zachęcam, może wspólny front małżeński ich przekonuje, a może to częste powtarzanie o przydatności w życiu, a może rezygnacja to jakaś u nich Geniuszami matematycznyi raczej nie będą, ale podstawy muszą umieć i już.
Jeszcze miałam dzisiaj takie przemyślenia w temacie, że w sumie temat sięga głębiej – nie tylko do podziału na humanistów czy ścisłowców tylko tego, jak siebie postrzegamy, jak siebie definiujemy tak ogólnie.
Na pytania „kim jesteś?” wiele osób odpowiada „farmaceutą”, „programistą”, „nauczycielem” itp., tak jakby zawód definiował nasze bycie „kimś”. OK, tu jeszcze wchodzą utarte nawyki językowe, jasne. Ale właśnie na takim bardziej głębszym poziomie powinniśmy o sobie myśleć „pracuję jako farmaceuta/programista/nauczyciel”, a jestem... wolnym duchem, człowiekiem, kimś ciekawym świata, wariatem, sobą, zagadką itd.
Czyli tak jak piszesz, chodzi o nieszufladkowanie, niezamykanie siebie w jakichś ograniczonym funkcjach i zadaniach.
Niemniej warunkowania pierwotne widzę i uważam, że są czasem niezwykle silne i nie zawsze warto łamać człowieka, żeby się „naumiał” fizyki, ale z drugiej strony nie ma co utwierdzać nikogo, że on się do czegoś tam absolutnie nie nadaje.
Po prostu – mieć elastyczne podejście, być otwartym na nowe wyzwania i tego uczyć dzieci, że można się ciągle uczyć i to nie ze swojej branży czy poletka, bo świat jest ciekawy, wiedza jest ciekawa, bo chcieć to móc.
Wiadomo, są jeszcze ludzie szczególnie wybitni w swojej dziedzinie dla których ich praca jest naprawdę kwintesencją ich życiowych zainteresowań, może jesteś genialnym farmaceutą
Heh, na płaszczyźnie utartych zwrotów języków każdy da się złapać, chodzi o sposób myślenia
A historia – tak! Tylko dlaczego ludzkość niczego się nie uczy...